Biuro fundacji mieści się na warszawskim Powiślu. Jeszcze półtora roku temu myślałam, że osiągnęliśmy już szczyt i mamy biuro marzeń (zaczynaliśmy od klitki, w którą z trudem udało się wcisnąć dwa biurka), ale po paru miesiącach biuro marzeń było już dla nas za ciasne. Dziewczyny (w biurze działamy kobiecym gronem) zajmowały największe pomieszczenie, w którym poza ich czterema biurkami były jeszcze dwa dodatkowe stanowiska komputerowe dla młodzieży i stół, przy którym można coś zjeść. Miałyśmy jeden mały pokój, w którym prowadzone były indywidualne rozmowy z podopiecznymi i w którym swoje dyżury pełnili psycholog, doradca zawodowy i terapeuta uzależnień. W biurze była również kuchnia, w której młodzież przygotowywała dla siebie proste posiłki. Ja miałam najwięcej szczęścia, bo zajmowałam całkiem spory gabinet, w którym gdybym się uparła, mogłabym się zamknąć i odciąć od wszystkiego, co dzieje się w pozostałych częściach biura. Problem w tym, że mój gabinet był pierwszym pomieszczeniem i do niego kierowali swoje pierwsze kroki wszyscy, którzy do nas przychodzą. Listonosz też. Młodzież najchętniej rozsiadała się w moim dużym, wygodnym fotelu. Nigdy jednak nie pytała czy ja również jestem gotowa na rozmowę. Dziewczyny i chłopaki po prostu wchodzą, mówią dzień dobry i siadają. To ich zachowanie jest jednym z ważnych dowodów na to, że czują się u nas dobrze. Jednocześnie pokazuje ono, że ciągle potrzebują potwierdzenia, że ktoś naprawdę jest zawsze gotowy ich wysłuchać. Gdy czasem zdarzało mi się przeprosić i zamknąć przed nimi drzwi, byli bardzo rozczarowani. To trochę tak jakby pójść do własnej matki z jakąś nawet błahą sprawą i usłyszeć – „nie teraz”. Są takie dni, kiedy do naszego biura zagląda nawet dwadzieścia osób  i to dla całego naszego zespołu ogromny wysiłek. Nigdy nie przychodzą przecież do nas ludzie, którzy nie mają problemów. Co więcej, zawsze mają tych problemów kilka, jeden goni drugi. Rozmowa z młodym człowiekiem, który do nas trafia jest jak obieranie cebuli. Warstwa po warstwie. Pod każdą z nich kryje się nowy temat i nowy kłopot. Część rozmów prowadzimy w cztery oczy, ale te najtrudniejsze przeprowadzamy parami. Mamy już nawet różne systemy rozmawiania. Przydzielamy sobie role dobrego i złego policjanta, albo ustalamy, że jedna z nas (choć doskonale zna sprawę) będzie okazywać zdziwienie. Bywa, że zaczynamy rozmowę jeden na jeden, a potem wychodzimy prosząc: – Werka, weź teraz ty z nim rozmawiaj, bo mogę zrobić coś, czego będę żałowała. Czasem któraś z dziewczyn przychodzi i prosi mnie: – Aga, pogadaj z nim i włącz Szoguna. Andrew, w akcie urodzenia Andrzej, był jednym z naszych ulubieńców. Przesiadywał z nami codziennie, całymi godzinami. Zawsze chętnie pobiegł na pocztę, zawiózł jakieś dokumenty do urzędu, zmył naczynia, zrobił herbatę dla wszystkich. Miał już prawie dwadzieścia pięć lat, był bezdomny, uzależniony od całej tablicy Mendelejewa, nie utrzymywał żadnych kontaktów z rodziną, miał za sobą dwie, a może nawet trzy odsiadki. Włączyłyśmy go do projektu, w ramach którego mogłyśmy mu na trzy miesiące wynająć hotel pracowniczy. Jednocześnie sfinansowaliśmy mu kurs zawodowy. Wybrał gastronomię. Naprawdę lubił gotować i miał do tego dryg. W czasie kursu codziennie przynosił nam swoje potrawy  – zupy, nóżki w galarecie, zrazy, śledzie po żydowsku, szarlotkę. Zdarzało się, że przychodził pijany. Raz tłumaczył, że to przez lody z ajerkoniakiem, które jadł na Dworcu Wileńskim w bardzo dużych ilościach. Musiało ich być naprawdę sporo, bo alkomat wskazał 1,3 promila. Innym razem wpadłam na niego, gdy siedział przy komputerze w największym pomieszczeniu. Przyjrzałam mu się i wyczytałam z jego twarzy, że chyba znów „jadł lody”. Wyjęłam alkomat. Wskazał  1,6 promila. – Andrew, musisz opuścić biuro – poinformowałam zasadniczym tonem. – Proszę, żebyś przyszedł jutro trzeźwy i wtedy porozmawiamy. Andrew przejechał na na krześle przez cały pokój i zatrzymał się w jego centralnym punkcie. – A o której pani jutro nie będzie? – wybełkotał. – Andrew, to bez znaczenia. Masz przyjść jutro trzeźwy i któraś z nas z tobą porozmawia. Możliwe, że to będę ja. – To o której pani jutro nie będzie? – upierał się, jak to często bywa po pijaku. – Tłumaczę ci, że to nie ma znaczenia. Nie będę z tobą dyskutować, kiedy jesteś nietrzeźwy. – Bo wie pani – wyjaśnił nasz ulubieniec. – Pani Weroniki to ja się nie boję. Pani Ania to jest psycholog. Wiadomo, bla bla bla, ale pani… Pani jest jak Szogun! Od tej pory w czasie trudnych rozmów z podopiecznymi, czasem włączamy Szoguna.