Każdy z nas nieraz oszukał samego siebie, wybielił, usprawiedliwił i odrzucił myśli, że coś w jego postępowaniu nie jest takie jak być powinno. To doskonały sposób zwalniający z obowiązku konfrontowania problemu i podejmowania próby poprawy czy zmiany. Czasem oszukujemy też siebie wierząc, że tak długo jak inni nie nazywają pewnych spraw, one po prostu nie istnieją. Często oszukujemy też innych udając kogoś kim naprawdę nie jesteśmy.
D. wyróżniał się na tle młodzieży, która trafia do mieszkań treningowych. Kultura osobista była dla niego naturalnym elementem zachowania. Zawsze uprzejmy, zadbany. Nigdy nie usiadł na krześle, gdy ja jeszcze stałam. Zawsze dzień dobry, do widzenia i żadnego przekleństwa w obecności dorosłych. Gdy zamieszkał u nas, miał 19 lat. Wcześniej waletował u kumpla, którego rodzice zgodzili się na jego tymczasowy pobyt. Miał za sobą siedem miesięcy terapii uzależnień w zamkniętym ośrodku i kolejnych siedem życia w trzeźwości. Miał też swój styl. Na nogach zawsze czyściutkie, świeżo wypastowane glany, bojówki moro, wyprasowana koszulka z napisami, których treści niestety nie pamiętam i skórzana kurtka z postawionym na sztorc kołnierzykiem.
Poznawałam D. równocześnie poznając jego matkę. Chłopaka widywałam praktycznie codziennie. Z matką rozmawiałam przez telefon. Mieszkała pod Warszawą. Była samotną kobietą, po trudnym i zaskakującym dla niej rozwodzie, który doprowadził ją do depresji. Jej były mąż – ojciec D. – znalazł sobie inną, młodszą i odszedł burząc wszystko, co wcześniej wspólnie próbowali poskładać w wymyśloną przed ślubem układankę. Zabrał ze sobą to, co dla niej było wówczas najważniejsze. Zabrał jej syna.
D. nie był ich biologicznym dzieckiem. Latami starali się o adopcję, ale wiadomo – kolejki, procedury, szkolenia. To, że do nich trafił było jak cud. Miał wtedy cztery latka. Nigdy nie ukrywali przed nim jego prawdziwej historii.
– Kiedyś przyszła do mnie znajoma, która akurat była w ciąży – opowiadała mi przez telefon matka. – D. długo się jej przyglądał i nagle zapytał: „mamo, ale ja nie byłem przecież u ciebie w brzuchu”. Odpowiedziałam: „nie”, ale zawsze byłeś w moim sercu”.
D. miał liczne rodzeństwo, które podobnie jak on trafiło do rodzin adopcyjnych. Matka odszukała wszystkich.
– Chciałam, żeby wiedział kim jest – wyjaśniała. – Żeby nie był sam na świecie.
D. uczył się przeciętnie, pomagał w domu, dbał o porządek, próbował swoich sił grając na gitarze, lubił kopać piłkę. Był dobrym dzieckiem. Nic nie zapowiadało, że będą z nim problemy, aż do momentu, gdy związek małżeński matki zaczął się rozpadać.
– Czułam się winna, bo D. po raz drugi w swoim życiu stracił rodzinę, ale nie potrafiłam o nic walczyć, nie miałam sił… Byłam sama, bezradna, pusta…
D. miał wtedy prawie piętnaście lat. Był wpatrzony w ojca, który w tamtym momencie całą swoją uwagę koncentrował na nowej partnerce. Mało interesował się D. i pewnie dla świętego spokoju pozwalał mu na wszystko. Zawsze odpalił jakąś kasę, nie kontrolował co chwilę i nie wykonywał setek telefonów, nie powtarzał w nieskończoność, że w chłodne dni trzeba zakładać czapkę.
Zostawiony samemu sobie i w gruncie rzeczy nieco zagubiony po rozstaniu rodziców chłopak znalazł kolegów, którzy podobnie jak on nie musieli się specjalnie spowiadać z tego, co robią po lekcjach. Trochę z nudów, trochę z samotności zaczęli szukać czegoś, co pozwoli im poczuć się jeszcze doroślej. Tak zaczęło się ćpanie.
– Ile ja się przez niego wycierpiałam! Jeździłam po nocach, zgarniałam go z jakichś dworców, klatek schodowych. Obiecywał poprawę. Przysięgał, zaklinał, że się zmieni, że nigdy więcej, a potem znów był nietrzeźwy i znikał gdzieś bez śladu. To było nie do zniesienia. W dodatku z moim zdrowiem było coraz gorzej.
Matka musiała zrezygnować z pracy. Powoli wysiadało jej wszystko – najpierw nerwy, potem kręgosłup.
O tym, że w Warszawie działają mieszkania treningowe powiedziała D. matka. Pierwszy raz, gdy do mnie zadzwoniła chciała się przede wszystkim upewnić czy syn się z nami skontaktował i czy faktycznie otrzymał miejsce w mieszkaniu. Nie ufała mu. Musiała sprawdzać.
D. zaskakiwał nas swoją dbałością o czystość, otwartością na wszystkie proponowane mu działania – warsztaty, spotkania z psychologiem, wyjścia do teatru. Był bardzo aktywny. Prawie codziennie przychodził do biura, siadał w dużym fotelu zajmującym znaczną część mojego gabinetu i opowiadał. Mówił o swoim dzieciństwie i o swojej biologicznej matce, której nigdy nie wybaczy. Mówił jaki był zagubiony po rozwodzie rodziców i jak ważne dla niego było odnalezienie braci. O tej części życia, w której sięgał po narkotyki specjalnie nie opowiadał. Mówił tylko, że to syf i że nie chce do tego wracać.
– Co się rozlało trzeba posprzątać, pani Agnieszko – wykazywał dojrzałą postawę. – Nie ma co się nad sobą użalać tylko do przodu iść, czegoś się nauczyć, pracę znaleźć i stanąć na nogi.
Umówiłam D. w urzędzie pracy. Od lat wspólnie z dyrektorem urzędu Lechem Antkowiakiem staramy się bezskutecznie przeprowadzić choć jednego z moich podopiecznych przez proces aktywizacji zawodowej – kurs, staż, praca. Zawsze coś staje na przeszkodzie. Najczęściej uzależnienie. D. był jednak inny – trzeźwy, świadomy, zmotywowany. Zapisał się na kurs dla operatorów wózków widłowych i po dwóch tygodniach od pierwszej wizyty w urzędzie, rozpoczął naukę.
Od razu skontaktowałam się z dyrektorem:
– Muszę podzielić się z panem dobrą nowiną – powiedziałam. – D. rozpoczął kurs, jest bardzo zadowolony. To świetny chłopak, ma już przepracowane różne sprawy i wygląda na to, że wreszcie będziemy mieć jakiś wspólny sukces.
Dyrektor oczywiście bardzo się ucieszył, bo podobnie jak mi zależy mu na wspieraniu młodych ludzi. Zawsze, gdy któryś z moich podopiecznych trafia pod skrzydła urzędu pracy, jesteśmy z dyrektorem w stałym kontakcie i razem martwimy się porażkami młodzieży.
D. po zajęciach, na które chodził trzy dni w tygodniu, nadal wpadał do biura i opowiadał co u niego słychać. Cieszył się, że kończy już pierwszy etap nauki i za chwilę zacznie się prawdziwa przygoda i będzie ćwiczył obsługę maszyny.
Raz w tygodniu dzwoniła jego matka. Ona też cieszyła się, że syn nareszcie zmienia swoje życie na lepsze.
Obserwowałam D. podczas ogniska, które zorganizowaliśmy wspólnie z mieszkańcami nad Wisłą. Wszędzie go było pełno. Poprzynosił pieńki, żebyśmy mieli gdzie usiąść, dorzucał do ognia, roznosił napoje, pilnował, żeby nikt nie pozostawiał po sobie śmieci. Na to spotkanie przyszła również moja znajoma, która od pewnego czasu angażowała się w działania fundacji jako wolontariuszka. Na co dzień pracuje na planie filmowym i zajmuje się wyszukiwaniem statystów. Zaproponowała młodzieży udział w zdjęciach i oczywiście wynagrodzenie. Miały się odbyć następnego dnia, akurat w czasie gdy D. ma dzień wolny i nie odbywa się kurs. Piętnaście razy dopytywał jak ma być ubrany, gdzie i o której powinien się pojawić. Był przeszczęśliwy, że będzie mógł zarobić parę złotych. Podobało mu się również ognisko:
– Powinniśmy częściej organizować takie spotkania, pani Agnieszko – podsumowywał. – Może na przykład moglibyśmy zrobić wycieczkę rowerową albo spływ kajakowy?
Następnego dnia otworzyliśmy nowy rozdział. D. nie pojawił się na planie filmowym. Koleżanka dzwoniła do mnie zdenerwowana:
– On nie odbiera telefonu, możesz jakoś go zlokalizować, bo za chwilę musimy zaczynać, a mi brakuje człowieka.
Próbowaliśmy go namierzyć. Dzwoniliśmy do matki i do pozostałych mieszkańców. Nic. Jak kamień w wodę.
Około dwudziestej zadzwonił do mnie Irek, który wcześniej pracował w mieszkaniu u dziewcząt, a trzy lata temu przejął męską grupę.
– Słuchaj. Wszystko w porządku. D. miał rozładowany telefon. Jechał na te zdjęcia, ale nie mógł trafić i nie miał jak poinformować. Potem był u brata. Niedawno wrócił… Tak, tak… jutro idzie na kurs… No głupia sprawa z tym filmem. Powiem, żeby zadzwonił i przeprosił…
Przez kolejne dwa dni D. intensywnie trenował obsługę wózków widłowych. Został mu już tylko tydzień, potem egzamin, certyfikat i praca.
– Pani Agnieszko, – zadzwonił do mnie dyrektor urzędu – czy jest pani pewna, że D. chodzi na kurs, bo on tu w moim spisie nie figuruje.
Nie wiedziałam co powiedzieć. Przez kilka ostatnich tygodni D. regularnie zdawał nam relację z postępów w nauce.
– To musi być jakaś pomyłka – zapewniłam dyrektora.
Postanowiłam dokładnie zbadać sprawę. Skontaktowałam się z firmą prowadzącą kursy. D. sam zaproponował takie rozwiązanie i podał mi kontakt do instruktora. Przysięgał na wszystkie świętości, że za kilka dni pokaże mi certyfikat.
Nie mam pojęcia na co wtedy liczył . Czy miał nadzieję, że nie uda mi się dodzwonić do instruktora? Czy pracował nad jakąś logiczną wymówką? Po rozmowie z prowadzącym kurs, który przewertował wszystkie listy obecności, nie miałam cienia wątpliwości, że D. nigdy na żadnych zajęciach nie był. Cały czas kłamał. To zabolało mnie najbardziej. Zdecydowanie bardziej niż fakt, że przy okazji odkryliśmy, że zażywa narkotyki. (Zanim poprosiliśmy, żeby się spakował i wyprowadził z mieszkania, Irek przeprowadził test na obecność substancji psychoaktywnych.)
Wszyscy czuliśmy się podle. Przez wiele tygodni przecież szczerze kibicowaliśmy chłopakowi i byliśmy dumni, że tak dobrze sobie radzi. Pokazywaliśmy go jako wzór.
Ostatni raz rozmawiałam z matką już po tym, gdy D. opuścił mieszkanie.
– Bałam się wcześniej do pani zadzwonić – wyjaśniła. – Ja już od pewnego czasu czułam, że z jest źle, ale bardzo chciałam wierzyć, że nie mam racji. To nie jest pierwszy raz. Czuję, że znowu zawiodłam. Nic mi się z tym dzieckiem nie udało.
Rozpłakała się.
– Proszę tak nie myśleć. Nie może pani brać na siebie odpowiedzialności za wszystko, co robi D. Zresztą moim zdaniem to nieprawda, że nic się pani nie udało – powiedziałam. – On wiele rzeczy potrafi. Nauczyła go pani dobrych manier. Nauczyła go pani, że ma o siebie dbać. D. jest zawsze czysty, elegancki. Umie zachować się odpowiednio w różnych sytuacjach. To nie jest mało. To jakiś początek, na którym można coś budować. Może któregoś dnia do nas wróci i wtedy będzie gotowy, by naprawdę zacząć to robić.
Czasem wyglądam przez okno mojego gabinetu i zastanawiam się czy nie zobaczę za chwilę, któregoś z naszych byłych podopiecznych powracającego z nowymi siłami. Wierzę, że każdy z nich – nawet jeśli bardzo nawalił i nie udźwignął trudu pracy nad sobą – przeżył z nami coś dobrego i wartościowego, i któregoś dnia będzie chciał do tego powrócić. Może dla D. tym czymś było wspólne ognisko? Może nasze rozmowy w moim gabinecie?