Kilka miesięcy po wyjściu z zakładu karnego przyszedł do nas. Miał wtedy jakieś dwadzieścia lat. Do naszego biura skierowała go matka zaprzyjaźniona z jedną z naszych podopiecznych. Obydwie przebywały w domu samotnej matki. Nasza podopieczna była w nim przez chwilę, a jego matka spędziła w nim większość życia.

On dorastał w takiej placówce. Nie pamięta, by kiedykolwiek miał dom. Zaliczył parę młodzieżowych ośrodków wychowawczych i domykał swoją instytucjonalną karierę w więzieniu.

Gdy pierwszy raz do nas przyszedł, wyglądał fatalnie. Był spuchnięty, zmęczony nieustającym baletem – a może nawet ostrą jazdą.

Usłyszał i zgodził się na nasze warunki. Będzie trzeźwy, podejmie pracę, weźmie się za siebie.

Choć staram się nie uprzedzać, nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Przytakiwał i deklarował różne rzeczy, ale robił to w sposób przypominający zachowanie osoby głęboko uzależnionej, która potrzebuje na chwilę podreperować zdrowie, by wrócić do tego, co kocha najbardziej. Do tego, co najbardziej ją niszczy.

Był z nami i korzystał z zakwaterowania może przez trzy, może cztery dni. W tym czasie ani razu nie zjawił się na umówionym spotkaniu.

Wyleciał.

Wrócił.

Znów wyglądał fatalnie.

Przyznał, że popełnił błąd. Wyjaśniał, że nie do końca zrozumiał zasady. Złożył obietnice.

Nadal nie pałałam do niego sympatią, ale uznałam, że dawanie szansy jest naszym obowiązkiem. Starałam się zobaczyć, że na przeciwko nas siedzi dwudziestoletni chłopak, który wychowywał się w domu samotnej matki, a potem w różnych młodzieżowych ośrodkach wychowawczych, by wreszcie trafić do więzienia. Chłopak umoczony po samą szyję w naszym systemie pomocy i wychowania. Chłopak z rodziny, która nigdy nie stanęła na własnych nogach, w której co chwilę rodzą się dzieci trafiające pod opiekę instytucji.

Gry wrócił trzeci raz, byłam bez sił. Zadzwoniłam do koleżanki pracującej w schronisku na Żytniej.

– Może u Ciebie, przy codziennej kontroli, chłopak ruszy z miejsca?

W hostelach, w których Fundacja po DRUGIE wynajmuje łóżka dla młodzieży, po to by trzymać ją z daleka od placówek dla osób w kryzysie bezdomności, brakuje codziennego nadzoru. Odwiedzamy umieszczoną w nich młodzież, ale nie jesteśmy tam codziennie, więc czasem jakaś libacja może nam umknąć. Tymczasem wchodząc do schroniska, trzeba dmuchnąć w alkomat.

Nasz chłopak zadomowił się na Żytniej. Przez trzy, może nawet cztery tygodnie czynił jakieś wysiłki zmierzające do podjęcia pracy. Prawie codziennie przychodził do naszego biura, siadał przy komputerze, rozsyłał cv.

Nadal nie budził mojej sympatii. Wydawało mi się, że jest zbyt silnie osadzony w rzeczywistości za którą nie nadążam, jednocześnie nie umiałam dostrzec w nim dziecka, które zwykle widzę w naszych podopiecznych.

Było lato. Piękna pogoda. Słońce. Zadzwonił do mnie.

– Dostałem fajną robotę nad Zegrzem. Wyjeżdżam.

– Myślisz, że to bezpieczna opcja?

– Wakacje są. Tam jest woda. Będzie dobrze. Dam pani znać.

Wrócił po pół roku. Siadł naprzeciwko i wyglądał jak śmierć.

Nie budził mojej sympatii, chociaż prosił o pomoc.

Obiecywał. Zapewniał.

Przyjęłam go, bo przecież ma dwadzieścia lat, bo przecież to on, jaki by nie był.

Wtedy zaczął pracować. Coś drgnęło. Kupił sobie parę ciuchów za kasę z dorywczych prac, dostał od nas 20 zł na fryzjera, umył się. Mówił, że jest trzeźwy, że walczy. Poprosił o karnet na siłownię. Dostał.

Rano chodził do pracy, potem ćwiczenia, a potem siadał przede mną i opowiadał. Chwalił się, że coś się nareszcie klei, że jest trzeźwy. Zdradzał sekrety życia w placówkach. Pokazał, że są specjalne zapalniczki tworzone dla osób na co dzień palących marihuanę.

Zaczęłam go lubić. Zaczęłam mieć nadzieję. Zaczęłam widzieć kogoś, jego właśnie…

Pewnego dnia okazało się, że wszystko co zaczął budować było nieprawdą. Przyłapałyśmy go z koleżanką kompletnie pijanego. Spał w wynajętym przez nas pokoju, w towarzystwie jakiejś dziewczyny, którą poznał parę chwil wcześniej. Miał gest, miał miejsce – zaprosił ją do siebie.

Patrzyłam jak zatacza się wstając z łóżka…

Czy ja serio polubiłam tego gościa? A czy on mnie polubił? Czy zaczął szanować i docenił jak wiele kosztuje mój zespół i mnie pomaganie innym?

Wyleciał z hostelu.

– Rób co chcesz i pakuj się – usłyszał.

Tym razem jednak nie zniknął. Codziennie przychodził do naszego biura, coraz bardziej wystraszony i coraz bardziej zmarznięty… (to był początek zimy).

Przepraszał. Obiecywał. Prosił.

Kto się nabierze?

Chłopak dwadzieścia lat. Sam na świecie. Bez zaplecza, za to z dużym bagażem.

– Kupimy ci bilet na pociąg i pojedziesz się leczyć, chcesz? – wreszcie usłyszał konkretną propozycję.

Dostał bilet. Wsiadł w pociąg. Odjechał.

Wczoraj z koleżankami włożyłyśmy do pudełka kilka czekolad, mydło, żel pod prysznic, szampon i list z życzeniami świątecznymi.

Dorzuciłam od siebie parę zdań. Napisałam, że moje myśli krążą między nadzieją a rozczarowaniem i że nie chcę być nadmiernie naiwna, by trzymać się tej pierwszej, ale… chcę… chcę się jej trzymać.

On, gdy dotarł do ośrodka też do nas napisał list:

„Kłamałem. Ciągle kłamałem. Już tak nie chcę”.