Nie mówił zbyt wiele. Siadał po drugiej stronie biurka i od niechcenia wyrzucał z siebie monosylaby.
– Dobrze jest – powtarzał, choć ja w to jego „dobrze” jakoś nie mogłam uwierzyć. No, bo jak może być dobrze, gdy ktoś nie ma domu, nie ma swojego miejsca na ziemi i błąka się od placówki do placówki. Żyje wśród tych co pomagają i potrzebują pomocy lub tych, co zamykają i są zamykani.
Nie wiem jakim był dzieciakiem. Nigdy mi o tym nie opowiedział, ale wiem, że od małego przenoszono go z jednego miejsca izolacji, do drugiego. Na rodzinę chyba nigdy nie mógł liczyć. Był alkohol, dużo dzieci, jakieś kłopoty z prawem – wnioskowałam na podstawie szczątkowych informacji wrzucanych przez zapomnienie czy chwilową chęć poczucia bliskości z inną częścią świata.
W każdym razie rozwijał placówkową karierę i uczył się, że tak właśnie wygląda życie. Zamykają, ale karmią. Jeśli chcesz przetrwać, a może nawet więcej… jeśli chcesz mieć święty spokój, musisz milczeć, mieć dystans, cieszyć się, że dają obiad i buty.
Kiedy wyszedł z zakładu poprawczego wieńczącego jego chłopięcą izolacyjną karierę zaczepił się na chwilę u rodziny, ale nie wytrzymał długo. Nie opowiadał czemu, ale gdzieś jakby zabrzęczało mi w uchu słowo „eksmisja”.
Wyjechał. Daleko. Do innego miasta.
Zaprzyjaźnił się z ulicą. By na niej przetrwać, popełniał drobne przestępstwa. (Chyba drobne). Żeby odpocząć od ciągłej niepewności, na którą narażony jest człowiek bez własnego miejsca, zaszywał się w noclegowniach i schroniskach dla bezdomnych. To było coś, co rozumiał.
– Jest dużo ludzi – powtarzał – mi tak dobrze.
Mówił, że lubi być anonimowy…a może po prostu bał się być z ludźmi blisko?
– Do schroniska czy noclegowni ciągle przychodzą nowi – wyjaśniał. – Dużo przypadkowych osób jest.
Czasem przestawał do nas przychodzić, bo musiał iść do więzienia. Parę miesięcy za kratkami, a potem powrót na ulicę – do noclegowni, do schroniska. Nigdy nie narzekał, jakby po prostu tak miało być.
– Życie nie rozpieszcza – mówił i uśmiechał się. Na jego twarzy rozlewała się lekka ironia. Myślałam, że właśnie w ten sposób chce nam pokazać, że ma dystans do wszystkiego co go spotyka. Może myśli, że to co go spotyka w ogóle od niego nie zależy?
Dziewczyny, z którymi pracuję mówiły czasem:
– Ale on może zmienić swoje życie, przecież dostaje różne narzędzia, pomagamy mu, piszemy z nim cv, pokazujemy miejsca, w których może znaleźć pracę, zacząć coś…
Patrzyłam na niego i podążając trochę za głosem koleżanek zastanawiałam się czy on w ogóle chce coś zmieniać, czy przypadkiem nie pogodził się już z tym, co ma.
– A gdybyś tak znalazł pracę? – próbowałam wizualizacji. – Wyobraź sobie, że dostajesz stałą pensję, że kasa wpływa do ciebie co miesiąc, że możesz coś odłożyć i wynająć pokój, może nawet mieszkanie, że masz jakiś niezależny od nikogo kawałek życia… Nie patrzysz już na tych co karmią, zamykają, pomagają… Nie ograniczasz się, żyjesz po swojemu i masz za co, bo pracujesz.
Słuchał i uśmiechał się jakby roztaczana przed nim wizja była miła dla ucha, ale była jednocześnie opowieścią o Nibylandii.
Słuchał i wyciągał ode mnie papierosy. Mam kłopot z odmawianiem i zwykle po kilku uśmiechach dostawał o co prosił.
Pewnego dnia usiadł naprzeciwko mnie. Pisałam właśnie coś na komputerze i próbowałam się skupić, ale zaczął mówić. Wizualizował.
– Wie pani… chciałbym, żeby coś miłego mi się dziś przydarzyło, coś niespodziewanego się stało…
Wiedziałam, że chodzi o fajkę, ale podchwyciłam zabawę:
– Wiesz… ja też bym chciała. Wyobraź sobie, że przychodzisz do mojego pokoju i częstujesz mnie papierosem, na którego sam zarobiłeś. Po prostu masz swoje papierosy.
Rozejrzał się po pokoju. Na moim biurku stał wazon frezji, dostałam je od kogoś, nie pamiętam z jakiej okazji.
– Ładnie pachną te kwiatki – powiedział. – Jak się nazywają?
– Frezje.
– I ja pani któregoś dnia przyniosę te frezje i ramkę szlugów. Zobaczy pani.
– Chciałabym – odpowiedziałam i zobaczyłam jego ironiczny uśmiech, który jednocześnie zawsze wydawał mi się najbardziej szczerym z jego uśmiechów.
Dałam mu papierosa i… zniknął.
Kiedy wrócił przyniósł mi… chyba to była róża… i paczkę mentolowych papierosów, których nie znoszę.
Od paru miesięcy go nie widziałam. Przez ten czas do naszego biura zajrzało wielu nowych, młodych ludzi bez dachu nad głową. Poznałam wiele nowych historii. Są zwykle tak przerażające, że każą na chwilę zapomnieć o każdej poprzedniej, bo głowa musi przerobić ten ciężki kaliber zdarzeń dotykających dziecko, a potem młodego człowieka. Musi się oswoić.
On pewnie słuchając tych wszystkich opowieści uśmiechnąłby się ironicznie i powiedział, że życie takie jest, że nikogo nie rozpieszcza. Może nawet dodałby swoje pozytywne zaklęcie kiwając potakująco głową w odpowiedzi na pytanie czy wszystko u niego w porządku.
Są wśród nas tacy, którzy godzą się na minimum, które dostają od życia. Chcę wierzyć, że czują się z tym minimum szczęśliwi i gdy mówią „dobrze jest”, naprawdę tak myślą.