Są takie obrazy, których nie da się wyrzucić z pamięci. Poruszają tak bardzo, że ciągle pozostają żywe i świeże, jakbyśmy widzieli je, czuli ich zapach dosłownie sprzed chwili.
Nigdy nie zapomnę rodzinnych domów dziewcząt z poprawczaka i tych drzwi do mieszkania, które bałam się otworzyć, żeby nie spotkać za nimi nieboszczyka. Odór, który się zza nich wydobywał, czuć było już na parterze. Gdy szłam po wybrakowanych schodach prowadzących na drugie piętro sypiącej się kamienicy czułam jak smród staje się coraz ostrzejszy, intensywniejszy, coraz bardziej duszący.
Pukaliśmy, ale nikt nie podchodził. Wołaliśmy zatykając nosy i powstrzymując mdłości: „Dzień dobry, przyjechaliśmy w sprawie córki. Pani Mario, pani Mario!”.
Nie wpuściła nas. Może nie słyszała? Może nie było jej w domu?
Domy rodzinne dzieciaków z poprawczaka to zwykle straszne nory, położone w niewróżących nic dobrego okolicach. Trzeba się do nich przedzierać podejrzanymi uliczkami, ciemnymi podwórkami, cuchnącymi bramami okupowanymi zwykle przez popijających bimber żuli. Na każdym kroku można spotkać wyczekującego na klienta dilera albo małolata czatującego na „frajera”, któremu można zakosić telefon komórkowy. Za każdym razem taka ekspedycja przyprawia mnie o dreszcze, które natychmiast wyraźnie odznaczają się na moich nogach i rękach w postaci gęsiej skórki.
Domy są brudne i zatęchłe, przesiąknięte wilgocią. Brakuje światła. Kuchnie są jednocześnie miejscem do mycia się, prania i rozwieszania bielizny. Często w jednym pomieszczeniu, które pełni funkcję salonu, sypialni i pokoju dziecięcego, gnieździ się kilka osób. Mieszkają w nich całe pokolenia.
Gdy odwiedzam te domy przestaje mnie dziwić, że dziewczyny i chłopcy z poprawczaka są tymi, którymi są, że tak trudno jest im wchodzić w dorosłość, że tak nieodpowiedzialnie podchodzą do tego co dostają z zewnątrz. Nie łudzę się, że wszystko zależy od nas. Pięknie brzmiące teksty, że człowiek może być kim chce, w tych warunkach są pustymi frazesami.
Jak w takim domu chociażby odrobić lekcje? Jak w ogóle myśleć o lekcjach, gdy ma się pusty żołądek? Jak zasnąć, gdy w pokoju trwa libacja, ktoś krzyczy, ktoś zanosi się płaczem? Jak wreszcie, po miesiącach czy nawet latach pobytu w placówce kiedy trzeba wrócić w to samo miejsce, wyrwać się z zaklętego kręgu patologii. Ta patologia to ich korzenie, ich dom.
Podróżuję po całej Polsce razem z kolegą, który jednocześnie pracuje w zakładzie poprawczym, jako wychowawca. Dziewczęta z warszawskiej placówki resocjalizacyjnej, których rodziny planujemy odwiedzić, pochodzą z różnych stron kraju, zwykle odległych od zakładu. To taki polski plan-sposób na skuteczną resocjalizację. Chodzi w nim o to, żeby dzieciaki odciąć od środowiska i wywieźć na tyle daleko, by nie miały jak uciec i wrócić do patologicznego domu. Ten schemat izolowania dzieciaka od środowiska jest nieco absurdalny i nie wypełnia innych, ważniejszych celów resocjalizacji. Po pierwsze dlatego, że jednym z nadrzędnych zadań pracy wychowawczej placówki jest przygotowanie młodego człowieka do prawidłowego funkcjonowania w społeczeństwie, a tym najbliższym dla niego jest przecież jego własna rodzina. Po drugie placówki mają za zadanie współpracować z bliskimi wychowanki czy wychowanka. Ciekawa jestem jak autorzy pomysłu wywożenia nieletnich jak najdalej od domu rodzinnego, wyobrażają sobie organizowanie pracy z rodziną na odległość.
My pokonujemy dziesiątki, setki kilometrów, żeby dotrzeć do wszystkich domów dziewcząt. W przeciwieństwie do pani Marii, która nie otworzyła drzwi, rodziny czekają na nasz przyjazd. Wielokrotnie upewniają się czy będziemy i o której dokładnie przekroczymy próg ich domu. Denerwują się, jeśli spóźniamy się z wizytą. Starają się być w tym dniu trzeźwi. Nam wydaje się jednak, że cały czas przebierają nogami by jak najszybciej zakończyć spotkanie i zamknąć za nami drzwi. Potem przecież będą mogli jak zawsze spokojnie się napić.
Dom D. mieści się w niewielkiej miejscowości w centralnej Polsce. Jedziemy. Przemierzamy zadbanymi ulicami miasteczka, mijamy rynek obwieszony doniczkami pełnymi kwiatów. Wreszcie, gdy kończy się ten wspaniały świat, docieramy do miejsca w którym mieszka rodzina D. Pełno tu starych kamienic z odpadającymi tynkami i napisami na murach. Budynki są przylepione do siebie, pewnie po to by udało zmieścić się jak najwięcej ludzi na małej powierzchni. To taka przemyślana metoda planowania przestrzeni dla mieszkań socjalnych. Ulica pachnie kurzem i wilgocią. Na podwórzu przed domem D. stoi kilku młodych ludzi ozdobionych tanimi tatuażami. Po niektórych od razu widać, że zostały zrobione w więzieniu. W kącie wśród licznych tobołków siedzą mocno zmęczeni wódką i życiem pan z panią. Pewnie liczą, że przyłączą się wieczorem do jakieś libacji, których bez wątpienia odbywa się tu sporo.
Mieszkanie jest dwupokojowe. Przechodzimy przez wąską kuchnię, która prowadzi z klatki schodowej prosto do większego pokoju. Wszędzie pełno much. Przeciskam się odruchowo machając rękami.
– To nic nie idzie z tym zrobić – odzywa się matka D. zachrypniętym, mocno przepitym głosem.
W mieszkaniu z lamp, wieszaków, półek zwisają przypominające taśmę klejącą lepy, na których jak puzzle wpasowały się jeden w drugiego martwe owady.
– Taka okolica tutaj, ludzie syf robią wszędzie i to cholerstwo pcha się do chałupy.
Kobieta zaprasza. Siadamy naprzeciwko niej na fotelach ze startą tapicerką, między które ktoś na siłę wcisnął niewielką ławę. Leżą na niej posegregowane w kupki monety – piątki z piątkami, dwójki z dwójkami, grosze.
Matka zaczyna opowiadać. Mówi, że zawsze było jej ciężko. To przez brak szczęścia w życiu, bo ona też wychowywała się w trudnych warunkach. Chciała mieć inną rodzinę, ale były mąż wszystko skomplikował. Urodziła mu siedmioro dzieci, a kiedy on poszedł siedzieć, to wszystkie jej pozabierali i porozwozili po placówkach.
– Chyba to też trochę przez alkohol…przez to, że pani pije – podpowiadamy pełniejszą treść jej własnej historii.
– No jest… też. Jest tam jakiś problem z tym, ale teraz to już nie tak bardzo. Mój obecny partner teraz by się nawet na to nie zgodził. On ma zawiasy za jakąś głupotę i jakby kuratorka zobaczyła, że popijamy, to poszedłby siedzieć.
– Jasne. Trzeba się pilnować.
– On już wcześniej siedział, też za jakieś bzdury, i wie jak to jest. Także ten. Alkohol teraz to nie.
Rozmowę przerywają dzwonki lub pukanie do drzwi. Matka D. grzecznie nas przeprasza i przechodzi do kuchni. Słyszymy jakieś szmery. Kobieta wraca z monetami w ręku, które starannie odkłada na posegregowane kupki i siada naprzeciwko nas nieustannie przekonując o swoim życiu w trzeźwości.
Rytuał z monetami powtarza się. Czasem kobieta musi obrócić dwa razy – przynosi do pokoju nowe monety i pobiera z poukładanych stosów trochę drobnych, które zabiera do kuchni.
– Myślałam kiedyś, żeby iść na terapię, ale słyszałam, że jak ludzie wracają ze spotkań AA to wszyscy razem idą się napić, bo tak się nakręcają od tych opowieści. No i nie poszłam.
Znów pukanie do drzwi. Wraz z nim donośny, zachrypnięty, męski głos:
– Daj mi tu Kaśka szybko, bo mnie tak telepie, że nie wytrzymam! Na miejscu mi daj!
Kobieta pędzi do kuchni. Dochodzi do nas bulgotanie i głośne mlaśnięcie.
– Ja ci Kaśka oddam, za godzinę będę.
Kobieta wraca.
– Z czegoś trzeba żyć – wyjaśnia. – A my tu metę mamy.