Patryk przyjechał do nas z obstawą. Towarzyszył mu pedagog i wychowawca z zakładu. Opiekunowie przedstawili całą listę jego potencjałów – potrafi się dostosować, jest współpracujący, skończył kurs układania kostki brukowej, jest zdolny do pracy i konstruktywnego działania. Kiedyś brał narkotyki, ale teraz jest czysty i zmotywowany. Kiedyś łamał wszystkie zasady, ale dziś rozumie je i potrafi ich przestrzegać. Słowem – idealny wychowanek. Jedyny problem w tym, że nie ma gdzie mieszkać.
Patryk wsłuchiwał się w listę pochwał, które padały pod jego adresem i delikatnie się uśmiechał. Trudno powiedzieć czy dlatego, że sprawiały mu przyjemność czy może dlatego, że wydawały mu się nieco na wyrost.
Znaleźliśmy dla niego miejsce w ośrodku dla młodzieży defaworyzowanej prowadzonym przez Monar-Markot w Warszawie, na Marywilskiej. Opierając się na reklamowanych przez opiekunów mocnych stronach Patryka nakreśliliśmy plan działania. Chłopak podejmie pracę, odłoży parę złotych i z czasem wynajmie pokój. Ważne było również przygotowanie wniosku o lokal socjalny.
Co prawda taki wniosek już dawno mógł zostać złożony, Patryk miał już dwadzieścia lat i odkąd stał się pełnoletni papiery mogły czekać w wydziale zasobów lokalowych na swoją kolej. W ten sposób można byłoby uniknąć ośrodka dla bezdomnych, bo Patryk pewnie dostałby już przydział. Płynnie przeszedłby z placówki na swoje. Problem w tym, że nikt o tym nie pomyślał. Wyposażono za to chłopaka w nowe ciuchy, markowe buty, kosmetyki i proszek do prania.
– Staramy się, żeby chłopcy nie zaczynali z pustymi rękami – wyjaśniał z dumą wychowawca jakby nie zdawał sobie sprawy, że te wszystkie dobra nie mają większego znaczenia w sytuacji, gdy nie ma się dachu nad głową.
Po trwającej niespełna godzinę rozmowie, w czasie której w odpowiedzi na opracowywany plan działania Patryk wydobywał z siebie pojedyncze dźwięki w stylu: „no tak”, „mhm”, „pewnie”, „mogę”, udaliśmy się razem do urzędu pracy na spotkanie z dyrektorem. Patryk miał zostać objęty ubezpieczeniem zdrowotnym. Otwierały się przed nim również nowe możliwości – kursy, staże, oferty pracy.
Wszyscy weszliśmy do gabinetu i zasiedliśmy przed dyrektorskim biurkiem w jednym szeregu – wychowawca, pedagog z placówki, Patryk i ja.
– Co chciałby pan robić panie Patryku? – dyrektor przyglądał się nowemu klientowi z uwagą.
– Patryk musi jak najszybciej iść do pracy – odpowiedział wychowawca.
– Nie ma za co żyć, ma bardzo trudną sytuację osobistą – dodał pedagog. – Zamieszka w ośrodku dla bezdomnej młodzieży.
– Czy chciałby pan pójść do pracy, panie Patryku? – ponownie spytał dyrektor.
– On nie ma innego wyjścia – natychmiast udzielił odpowiedzi pedagog. – Szczęśliwie jest dobrze przygotowany. Zrobił kurs układania kostki brukowej.
– Tak, tak – podchwycił wychowawca. – Patryk świetnie sobie z tym radzi i naprawdę chętnie brał udział w zajęciach. Sprawnie mu szło układanie i…
– A czy ja mogę się dowiedzieć tego wszystkiego od pana Patryka – uciął dyrektor i zwrócił się ponownie do głównego zainteresowanego. – Co chciałby pan robić?
Patryk nieśmiało spuścił wzrok w kierunku podłogi i delikatnie wzruszył ramionami.
– Urząd ma sporo narzędzi, które może skierować do pana. Przede wszystkim jest możliwość spotkania z doradcą i wspólnej rozmowy na temat wyborów zawodowych. Możemy skierować pana na kursy, na których zdobędzie pan nowe kwalifikacje. Jeśli będzie się pan uczyć, otrzyma pan stypendium, więc będzie miał pan parę złotych na swoje wydatki. Możemy pana skierować także na płatne praktyki, albo jeśli pan tak zdecyduje, od razu pomożemy panu w znalezieniu pracy.
Patryk milczał i rzucał krótkie spojrzenia na wychowawcę i pedagoga z zakładu, którzy przecież są lepiej przygotowani i potrafią udzielić odpowiedzi w jego imieniu. Odkąd trafił do pierwszej placówki, a miał wtedy pięć lat, wszystkie decyzje były podejmowane za niego. To wychowawcy mówili gdzie i czego będzie się uczyć, planowali rozrywki, wizyty lekarskie, robili zakupy, a teraz nagle musi wybierać sam? Skąd ma wiedzieć co będzie dla niego dobre? Skąd ma wiedzieć czego chce, skoro nikt nigdy nie zadawał mu takich pytań.
– Może są takie rzeczy, które sprawiają panu przyjemność, panie Patryku – dyrektor nie dawał za wygraną. – Coś w czym się pan dobrze czuje.
– To ja… może… ta kostka brukowa… układanie kostki – wydusił z siebie chłopak.
Ten brak zdecydowania, brak wiedzy o tym czego się chce, udzielanie wcześniej podsuniętych odpowiedzi są typowe dla młodzieży opuszczającej placówki. Dochodzi do tego jeszcze brak wiary w siebie i takie myślenie, że ja i tak wyżej nie podskoczę, więcej nie zrobię. Głębokie przekonanie o tym, że się ma więcej ograniczeń niż możliwości.
Patryk zamieszkał na Marywilskiej. Dzwonił do mnie codziennie i zdawał relację. Pamiętam jak radośnie opowiadał, że ma dyżur w kuchni i obiera ziemniaki. Setki ziemniaków. Cieszył się wtedy, że udaje mu się sprostać oczekiwaniom i bez trudu wykonuje przydzielane mu zadania. Był w urzędzie pracy na spotkaniu z doradcą zawodowym i dostał kilka namiarów na pracodawców.
Po kilku dniach telefon zamilkł.
– Abonent czasowo niedostępny… – słyszałam w odpowiedzi na próby dodzwonienia się.
Chłopak pojawił się w naszym biurze po paru miesiącach. Zaczynała się zima – deszcz, wiatr, niska temperatura, paskudna pogoda. Była dopiero szesnasta, a za oknem już ciemno. Patryk był wychudzony, blady, trzęsły mu się ręce. Przez zaledwie parę miesięcy z napakowanego, dobrze odżywionego chłopaka z poprawczaka zmienił się w cień człowieka.
– Trochę popłynąłem… – przyznał się. – Ale już trzy dni nie biorę, koniec z tym.
Oczywiście nie skontaktował się z pracodawcami, nie stawił się na ustalonych przez urząd pracy spotkaniach, nie złożył wniosku o lokal socjalny. Nie miał pieniędzy. Nie miał gdzie spać.
Wtedy pomógł Łukasz. Zjawił się w biurze akurat gdy rozmawiałam z Patrykiem. Głośny, dynamiczny, pełen energii. Miał swoją firmę budowlaną i wykonywał prace wykończeniowe w okolicach Warszawy. Też miał za sobą pobyt w poprawczaku, a nawet zakładzie karnym, ale odkąd opuścił ten drugi postanowił, że już nigdy nie zejdzie na złą drogę. Przestał ćpać, wziął się do pracy, poznał kobietę. Przychodził do nas często jako wolontariusz, jeździł z nami po placówkach i dawał świadectwo. Rozmawiał z młodzieżą. Opowiadał o swoim życiu. Mówił, że można się zmienić, że nie warto odkładać zmiany na potem, że trzeba zacząć od teraz.
Łukasz zabrał Patryka na budowę. Przydzielił mu pokój. Nakarmił. Dał ubrania, bo wyprawka z zakładu przepadła gdzieś na ulicy. Patryk obiecał, że nie będzie już ćpał. Cieszył się, że za jednym zamachem dostaje wszystko – pracę i mieszkanie. Łukasz też był zadowolony:
– Mi też ktoś kiedyś pomógł.
Patryk był w dobrych rękach. Łukasz, który też pomału i z trudem dochodził do etapu, na którym się znalazł – przecinał niebezpieczne kontakty, nawiązywał nowe znajomości, walczył z nałogiem – będzie umiał go zrozumieć, będzie wiedział jak mu pomóc.
Nie wiedział.
Po paru dniach, w czasie których Patryk snuł się na budowie i częściej zawadzał niż pomagał, Łukasz relacjonował:
– Daję mu wiadra do umycia i czekam. Dwadzieścia minut, trzydzieści, prawie godzina minęła. No to idę do pompy, patrzę, a on siedzi na ziemi, woda się leje i przelewa z wiadra, aż dookoła się taka błotnista kałuża zrobiła. Się go pytam co robi, a on, że płucze jak mu kazałem. Pierwsze wiadro płukał. Nawet się nie nachylił, nie przetarł, tylko tak lał tę wodę.
Z każdym dniem było coraz gorzej. Dodatkowe ręce do pracy okazywały się coraz większym ciężarem.
– Tylko mi go szkoda – mówił Łukasz. – Dziś w nocy obudził mnie płacz, ale taki przeraźliwy, głośny. Zawodzenie takie. Dochodziło z klatki schodowej. Wyszedłem z pokoju i ostrożnie, po cichu wyjrzałem przez uchylone drzwi. On siedział na schodach, trzymał się za głowę i wył.
Z relacji Łukasza zaczynał się rysować prawdziwy obraz Patryka. Chłopaka, który nie ma nic, którego przerasta nawet mycie wiadra. Człowieka bez celu, którego wypełniają cierpienie i ból. Tego obrazu dopełniła kobieta, która opowiedziała mi kiedyś o dzieciństwie Patryka. Nazywał ją ciocią i była dla niego jedyną bliską, dorosłą osobą. Pracowała w domu dziecka, w którym wychował się Patryk.
– Kiedy do nas trafił od razu otrzymał etykietę. Koledzy stwierdzili, że nic dobrego z Patryka nie wyrośnie, że będzie kurwą i złodziejem. Dosłownie tak to określili. Miał FAS, bo matka w ciąży piła, więc źle się rozwijał. Miał bardzo ograniczony zasób słów, za to doskonale znał wszystkie przekleństwa. Nawet proste czynności sprawiały mu trudność, takie jak… no nie wiem, wiązanie butów. Trafił do nas po tym jak jego ojciec poszedł siedzieć za molestowanie seksualne. Robił to z Patrykiem…
Zaplanowana we wczesnym dzieciństwie „kariera życiowa” była przez Patryka sumiennie wprowadzana w czyn. Po niespełna trzech tygodniach spędzonych na budowie u Łukasza zniknął, rozpłynął się, zamilkł.
Od tamtej pory do fundacji ciągle przychodziły wezwania. Pisała policja, prokuratura, komornicy i firmy windykacyjne. Z korespondencji można wyczytać, że Patryk sporo podróżował. Listy przychodziły z całej Polski. Wszystkim służbom podawał adres fundacji. To jedyny adres, który ma.