Sprawy, z którymi się mierzymy, wymagają cierpliwości. Rzadko zdarza się, by osoby trafiające pod skrzydła Fundacji po DRUGIE od razu były gotowe na zmianę, wysiłek, pracę nad sobą. Początki są zwykle pełne potknięć i nieprzyjemnych odkryć. To o czym mówią nasi podopieczni, rzadko pokrywa się z tym, co faktycznie robią. Od dwóch lat trzymam w moim biurku jedną kokosową czekoladkę, którą obiecałam obdarować pewnego mężczyznę, jeśli tylko do nas przyjdzie po zakończeniu odwyku. Nawet jeśli czasem mam ochotę na coś słodkiego, nigdy po nią nie sięgam, bo może… któregoś dnia on się pojawi i poprosi o swoją nagrodę? Rozmawialiśmy tylko raz. Może to było coś warte? Zima. Przychodzi do nas młody chłopak. Wysoki. Przystojny. Duże ciemne oczy. Wygląda trochę tak jakby zarabiał pozując na okładkach magazynów. Szybko zauważam jednak, że lekko kuleje. – Wszystko przez te buty – wyjaśnia. – Za małe są. Dostał je rano od dziewczyn z Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, które prowadzą schronisko dla osób bezdomnych, jednocześnie oferując dodatkowe formy wsparcia. W tych nowych butach przyszedł do nas. Dziewczyny powiedziały mu, że Fundacja po DRUGIE pracuje z młodzieżą, a on miał dopiero dwadzieścia lat. Ich schronisko – jak zawsze zimą – było już przepełnione. – Moje buty były podarte, a te… może trochę za małe są, ale przynajmniej cieplejsze… Zaczął o sobie opowiadać. Powiedział, że właściwie nie ma rodziny, że jest „nie taka”. Ze wszystkimi ma konflikt, a najbardziej z dziadkiem. W ogóle mają go gdzieś.  Skreślili go. Pewnie przez narkotyki. Przyznaje, że przeginał, ale w sumie to nie jest uzależniony. Ot, błędy młodości. Tylko, że do więzienia trafił właśnie z tego powodu. Zrobił coś złego pod wpływem. Teraz żyje jak wielu bezdomnych w naszym mieście. Wie gdzie się zgłosić po jedzenie, gdzie się umyć. Na noc, jak jest bardzo zimno, idzie do noclegowni. Cały dzień goni kolejne formy pomocy i godziny ich otwarcia, by przetrwać. Opowiada o sobie i można odnieść wrażenie, że niczego nie oczekuje i cieszy się, że teraz zamiast marznąć na mrozie siedzi w ciepłym pomieszczeniu popijając herbatę. – Czy czegoś potrzebujesz teraz, co możemy dla ciebie zrobić?  – pytam mimo wszystko. – W zasadzie… – chwilę się zastanawia – to tylko te buty. Cisną mnie. Ciężko mi się w nich chodzi. Wrzucam prośbę na mój profil facebookowy. „Potrzebne zimowe buty męskie. Rozmiar taki i taki”. Po paru minutach zgłasza się nasz informatyk. Pisze, że kupi buty i przywiezie koło osiemnastej. Jest dopiero południe. Zgłasza się też parę innych osób, które zaczynają zwozić do nas męskie ubrania, ręczniki, mydła, pasty do zębów. Jest spore poruszenie. Uwielbiam to! Rosnę, gdy widzę, że ludzie chcą pomagać. Proponuję chłopakowi nie tylko buty, ale również nocleg. Fundacja może  wynająć dla niego miejsce w hostelu pracowniczym. Żaden luksus, bo pokoje są wieloosobowe, ale jest tam łóżko, łazienka, kuchnia. Jest ciepło. Można wypocząć, a potem zacząć coś robić, żeby życie nabrało sensu. Żeby przestało być jedynie walką o przetrwanie, o kawałek materaca, o buty w sam raz. Zapala się do tego pomysłu. Takie miejsce to jakaś stabilizacja, jakaś szansa na start. Rysuję przed nim bardzo ogólny scenariusz – dziś buty, dziś noc i sen w ciepłym miejscu, jutro szkoła, praca, terapia. – Skończyłem pierwszą liceum i chciałbym iść dalej – słyszę w odpowiedzi na mój wywód o świetlanej przyszłości. – To tak trzeba. Musisz się zapisać. Wiesz jak to zrobić? Chłopakowi błyszczą oczy. – Pokażę pani, że mi zależy. Jakby trochę od czapy, nagle, kulejąc, w za małych butach jedzie do starej szkoły wydobyć ostatnie świadectwo, żeby móc przedstawić je w nowym sekretariacie i zapisać się na nowy semestr. Wie, że około osiemnastej dostanie nowe buty. Nie ma go przez parę godzin, gdy wraca przed siedemnastą, ma ze sobą świadectwo ukończenia pierwszej klasy. Werka (moja współpracowniczka) i ja latamy jak na skrzydłach. Z nami jest bezdomny chłopak, którego uratujemy! Wyciągniemy z dna! Tralala! Skończy szkołę! Dostanie nowe buty! Świat jest piękny! Mamy teraz w biurze wiele rzeczy, które możemy mu przekazać i pomóc na dobrej drodze. Po osiemnastej pojawiają się też buty. Ma je założyć i ruszyć do hostelu. Wsypać się. Odpocząć. Każda z nas czuje się  trochę jak książę z Kopciuszka, bo przymiarka butów ma znaczenie decydujące. Otwieramy pudełko. Są w nim buty. Rozmiar się zgadza, ale… każdy z nich jest innego koloru! Trudno, żeby nasz śliczny chłopak, bezdomny, którego uratujemy, chodził ubrany jak błazen. Jest już późno. Ciemno, zimno. Oprócz tego, że chcemy pomagać, chcemy też wracać do domu. Nasz informatyk, który kupił buty wyjmuje paragon i proponuje chłopakowi wymianę towaru. Plan jest prosty. Chłopak z paragonem i butami jedzie na Wileński, wymienia towar, a potem udaje się do hostelu. Następnego dnia ma się pojawić w biurze. Może być o czternastej. Doskonale wiemy, że musi się wyspać. Wiemy, że łóżko, świeża pościel, ciepły pokój wprowadzą go w długi, błogi sen. Wracam do domu podekscytowana. Dobra robota z tym dzieciakiem. Ma nowe buty, idzie do szkoły. Pomyślimy o terapii. Jest  otwarty i czuje się, że chce ruszyć z miejsca. Jest zaskoczony, że nas poznał i że nie tylko dostał całą siatkę różnych niezbędnych do przetrwania rzeczy, ale również plan jak ruszyć z miejsca. Następny dzień nie jest już taki udany. Mijają kolejne godziny. Czternasta, piętnasta, szesnasta, a chłopaka nie ma. Przez cały ten czas nie umiem spojrzeć Werce w oczy. Ona też dziwnie mnie unika. Obydwie byłyśmy nakręcone i oczekiwałyśmy cudu. Koło szesnastej trzydzieści nie wytrzymuję: – Werka, czy ty wiesz co myśmy zrobiły!? Dałyśmy ćpunowi dwieście złotych w paragonie! – mniej więcej tyle widniało na kwitku, który pozwalał na wymianę butów. – Przecież on te buty oddał! Wziął kasę i teraz ćpa, chleje… Ale my jesteśmy naiwne! Kolejne minuty to totalna katastrofa. Wypominam sobie własną głupotę, wiarę w człowieka, w jego chęć walki, gotowość do zmiany. Pluję sobie w brodę. Żałuję dwóch stów, za które można kupić całkiem sporo jedzenia dla tych, co serio podchodzą do swojego postanowienia poprawy. Wściekła wychodzę na papierosa. Zapalam go i zatapiam się w myślach rozliczając siebie z porażki. Nagle patrzę… i mam wrażenie, że sylwetka, która zmierza w moją stronę jest mi znana. Ktoś lekko utyka. Trzyma w ręku siatkę. Jakby tę, którą dzień wcześniej wypełniłyśmy z Werką pakietem na start. Jest coraz bliżej. To on! Ma na sobie buty tego samego koloru. Jednak trzeba wierzyć. Ryzykować. To ma sens.